Dalej wjechaliśmy na drogę krajową prowadzącą do przejścia granicznego w Zosinie. Piękna, szeroka i do tego pusta szosa. Nic dziwnego, że prędkość na liczniku rzadko schodzi poniżej 25 km/h. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na Orlenie na pranie i drugie śniadanie.
Wkrótce docieramy do Zosina. Jest to najdalej na wschód wysunięty koniec Polski. Krótka wizyta na przejściu granicznym i kierujemy się na północ.
Wjeżdżamy na drogę wojewódzką biegnącą wzdłuż Bugu, tzw. nadbużankę. Stan fatalny. Dziura na dziurze, jedziemy bardzo wolnym tempem. Dojeżdżamy do Horodła - miejsca zawarcia unii polsko - litewskiej. Fakt ten upamiętnia mały kopczyk.
Ostatecznie rozbijamy się pod Dubienką, gdzie pod koniec XVIII wieku rozegrała się wielka bitwa polsko - rosyjska. Namioty stawiamy na wielkim trawniku, dawnym polu namiotowym tuż nad rzeczką. Wieczór spędzamy grając w bilarda w pobliskim barze.
Zapowiadał się duży upał, wstałem więc wcześnie i jeszcze przed 8 wyruszyłem w drogę. Chciałem dojechać do Zamościa stosunkowo wcześnie i przeczekać największy gorąc w cieniu przy piwku.
Jechało się całkiem nieźle, tylko drogi były bardzo dziurawe, przez co prędkość była stosunkowo niska. Co gorsze jechałem bez okularów przeciwsłonecznych, które zdeptałem w nocy idąc za potrzebą. Nowe kupiłem dopiero na stacji benzynowej w Krasnobrodzie.
Do Zamościa dotarłem około 13.00. Zamówiłem sobie pizzę, wypiłem piwko, potem spokojnie pospacerowałem po centrum. W międzyczasie dotarli także chłopaki i Zamość opuściliśmy w okolicy godziny 17.00
W planach mieliśmy zajechać pod Hrubieszów, ale ostatecznie namioty rozbiliśmy na terenie Ochotniczej Straży Pożarnej we wsi Świdniki. Co ciekawe nie mogliśmy się tam umyć... bo nie było wody. Mieszkańcy wsi bardzo nami się przejęli i umożliwili kąpiel ... w miskach na podwórzu. Jedna na wodę, druga na mydliny i jazda. Ciekawe przeżycie ;-)
Na koniec jeszcze 12 km zrobionych na lekko do sklepu. To dopiero była szalona jazda ;-)
Odcinek od Przemyśla do Zamościa przejechaliśmy osobno. Na początku kierowałem się na Bolestraszyce. Natknąłem się tam na grupę 15 rowerzystów. Jak się okazało, była to specjalna wycieczka osób głuchych. Dalej kierowałem się na wieś Niziny, w której to znajduje się wiszący most na Sanie.
Sam most był bardzo fajny, niezła ciekawostka. Szkoda tylko, że po drugiej stronie skończyła się droga. Kolejne 6 kilometrów pokonałem po placu budowy autostrady, kupach żwiru, betonowych płytach, wśród huku maszyn budowlanych. Momentami musiałem prowadzić rower.
Dalej pojawiła się już droga, ale o wyjątkowo kiepskiej jakości. Klnąc na czym świat stoi dojechałem do Chotyńca, gdzie znajduje się przepiękna cerkiew z XVII wieku.
Po chwili znalazłem się na drodze krajowej, która prowadziła do granicy w Korczowej. Tam też skręciłem w lewo, udając się do miejscowości Wielkie Oczy. Zjadłem tam drugie śniadanie z rodziną sakwiarzy z Warszawy.
W miejscowości Huta Różaniecka padł mój tysięczny kilometr na tej wyprawie. Po chwili zjechałem na nocleg. Rozbiłem się na skarpie za sklepem u Gargamela. Poniżej skarpy płynęła rzeka Tanew, tworząc w tym miejscu efektowne kaskady zwane "Szumami na Tanwi".
W nocy nad Ustrzykami dwukrotnie przeszła potężna ulewa i burza. Padało już kilka dni i ziemia nie przyjmowała więcej wody. Powodowało to wielkie kałuże na terenie całego schroniska.
Rano deszcz nadal lekko siąpił, ale był już zdecydowanie słabszy. OD samych Ustrzyk Górnych do Lutowisk praktycznie cały czas w dół. Następnie był mały podjazd i długi zjazd do Czarnej.
Kierowaliśmy się na Ustrzyki Dolne, a po drodze zatrzymywaliśmy się przy kolejnych cerkiewkach. Co ciekawe, spotykaliśmy przy nich ciągle tych samych ludzi, którzy żartowali że samochód wcale nie jest szybszy od roweru :)
W Ustrzykach Dolnych odwiedziliśmy Biedronkę i ruszyliśmy w kierunku Gór Słonnych. Przez około 10 km. jechaliśmy niesamowicie podziurawioną drogą, która sprawiała wrażenie dawno zapomnianej. Po drodze napotkaliśmy na kilka szybów z wydobyciem gazu czy tam ropy ;-)
Oczekując aż dojedzie do nas Kasa poznaliśmy małego chłopca, który bawił się na ulicy latawcem. Jak tłumaczył jego rodzice są w pracy: ojciec wróci dopiero za rok, a matka za pół godziny. Polsson próbował nauczyć go obsługiwać latawiec, ale niezbyt mu to wychodziło.
Z niecierpliwością wyczekaliśmy dalszej drogi. Czekał nas bowiem bardzo stromy podjazd, a następnie zjazd w Ropience. Po mozolnej wspinaczce udało mi się pobić swój rekord prędkości. Wynosi on teraz 69,4 km/h!
Następnie czekały nas jeszcze dwa trudne podjazdy: Braniów i Arłamów. Ten drugi cechuje się charakterystycznym "siodłem" na szczycie, gdzie zjazd i podjazd mają nachylenie 14% na 100 metrach.
Słoneczny poranek zapowiada kolejny upalny dzień. Śniadanie jemy w pobliskiej wsi, w której toczą się akurat protesty przeciwko zamknięciu lokalnej szkoły. Mieszkańcy nie mogą się pogodzić z tym, że ich dzieci rocznie spędzą ileś tysięcy godzin w gimbusach.
Od samego początku jechaliśmy z myślą o spokojnym, krótszym dniu. Zaplanowaliśmy nocleg na Ustrzyki Górne. Więcej nie było sensu robić. Jak się później okazało, była to rozsądna decyzja.
Tego dnia zaliczyliśmy w sumie cztery przełęcze: Przysłopce (749 m.n.p.m.), Przysłup (681 m.n.p.m.), Wyżną (872 m.n.p.m.) i Wyżniańską (859 m.n.p.m). Zwłaszcza ta ostatnia, w połączeniu z upałem dała nieźle w kość :)
Upał jak cholera. Od samego rana. No ale trzeba jechać. Przed Sanokiem zajeżdżamy na stację by się nieco ochłodzić. Zagaduję z bardzo sympatycznym właścicielem. Kiedyś dużo podróżował po świecie, interesuje się nami i naszym sprzętem. Daje nam pełno lodu do bidonów. Drobnostka, mała rzecz, a niesamowicie cieszy.
Około 11 zajeżdżamy do Sanoka. Bardzo ładne miasteczko, zadbane, czyste. Wąskie uliczki, ładny ryneczek. Mały spacer, kilka fotek i ruszamy w dalszą drogę. Oczywiście dorwałem mojego idola, genialną kreację literacką, czyli Dobrego Wojaka Szwejka. – Szwejku, Jezus Maria, Himmelherrgott, ja was zastrzelę, bydle jedno, ośle, kretynie, gówniarzu jeden! Czy można być takim bałwanem? – Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że można.
Wracając do drogi. Wojewódzka, praktycznie pusta. Cholernie dziurawa i nierówna. Remont byłby dość kosztowny i kłopotliwy. Polak jednak potrafi. Da się to załatwić w sposób bardzo prosty.
Obóz rozbiliśmy przy samej drodze, na przydomowym polu namiotowym. Do dyspozycji mieliśmy ławeczki, ciepły prysznic, kibelek i dostęp do prądu. Do tego piękny widok na góry, przez które kilka godzin przetaczała się burza. Żal było wchodzić do namiotu.
Rano zebraliśmy się czym prędzej, byle z dala od głupich wędkarzy. Droga do Rzeszowa minęła nam bardzo szybko i na dworcu PKP stawiliśmy się pół godziny przed przyjazdem pociągu Kasy. Wykorzystałem ten czas na wielkie suszenie mojego prania.
Trasa nie oszczędziła nam niespodzianek. W pewnym miejscu droga się po prostu skończyła. Remontowano jakiś przejazd, mostek czy coś. W efekcie była to jedna wielka kupa błota i gliny, przez którą musieliśmy się przedrzeć.
Tego dnia mieliśmy trzy solidne podjazdy. Wjeżdżało się świetnie, tylko upał nieco przeszkadzał. Jestem raczej typem człowieka zimnolubnego i od 30 stopni dużo bardziej wolę 15. Mimo to podjazdy pokonałem bez większych problemów, a zjazdy dostarczyły wiele frajdy.
Nocleg wypadł nam pod Brzozowem. Jest tam jakiś dworek, w którym dzieciaki przyjechały na kolonie. Gospodarze pozwolili nam się za darmo rozbić na terenie ośrodka.
Pobudka o 6.30. Powód: słońce i panująca duchota w namiocie. Pootwierałem co się dało i zasnąłem.
Druga pobudka o 7.00. Powód: deszcz. Szybko pozamykałem to co wcześniej pootwierałem i dalej zasnąłem.
Trzecia pobudka o 8.00. Powód: trzeba jechać a przestało padać!
W drogę ruszyliśmy koło 10. Rozpogodziło się, było gorąco, tylko wiatr wiał nam prosto w twarz. Wskoczyliśmy na drogę krajową i pomknęliśmy do Szczucina, gdzie przekroczyliśmy Wisłę. Z tym "pomknięciem" to oczywiście spore wyolbrzymienie, prędkość 20km/h była sporym wyzwaniem.
Dalej jechało się jeszcze ciężej a średnia prędkość leciała w dół. Wiatr zniechęcał, robiliśmy więcej postojów. Do tego na niebie zaczęły zbierać się coraz groźniejsze chmury. Zaczęliśmy uciekać przed burzą, jednocześnie szukając miejsca żeby się rozbić. Szczęśliwie natknęliśmy się na puste pole biwakowe. Nie namyślając się zbyt długo rozstawiliśmy namioty w kompletnym pośpiechu, wrzuciliśmy wszystkie toboły do środka... a burza przeszła bokiem.
Był piątek, do Rzeszowa mieliśmy tylko 35 km. Musieliśmy tam być w sobotę około 13, więc już wiedzieliśmy, że plan zostanie zrealizowany. Wieczór spędziliśmy na leniuchowaniu.
W międzyczasie zaczęli zjeżdżać się wędkarze, rozbili namioty i zaczęli imprezę, którą skończyli następnego dnia o 8 rano. Krzyczeli do siebie z odległości kilkudziesięciu metrów, klęli jak szewcy [i to przy dzieciach] i zachowywali się wyjątkowo prostacko. A ja głupi myślałem, że wędkarze to cisi, spokojni ludzie! Pół nocy przez nich nie przespałem.
Zdjęcia z tego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach wyparowały. Nocleg miał miejsce w Kamionce nad jeziorem.
Już od samego początku zaczęły się drobne górki i pagóreczki. Nic w tym jednak dziwnego, w końcu wjeżdżaliśmy w okolicę Kielc. Wreszcie trzeba było się trochę napocić :) Także wiatr przestał być naszym sprzymierzeńcem, zmieniając kierunek na boczny.
Humory nam dopisywały, bo szło nam dużo lepiej niż się spodziewaliśmy. Był czwartkowy wieczór, do Rzeszowa mieliśmy tylko ok. 130 km, a musieliśmy tam być w sobotę po południu. Nie było więc już potrzeby się spieszyć.
Wiaterek nadal lekko wiał w plecy, co pomagało trzaskać kilometry :) Omyłkowo wjechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego, no ale przynajmniej nowe gminy wpadną do kolekcji. Zmuszeni byliśmy jechać drogą wojewódzką do Opoczna, co w sumie wyszło nam czasowo bardzo na plus.
Największym dramatem tego dnia był przejazd przez miejscowość Końskie. Takich dziurawych ulic i tak brzydkiego miasta już dawno nie widziałem.
Planowaliśmy rozbić się w lesie, ale nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca. Nieco poirytowani wróciliśmy na szosę i zajechaliśmy nad jezioro w Sielpii Wielkiej. Znajduje się tam kilka ośrodków wypoczynkowych, które akurat były opustoszałe z racji słabej pogody. Rozbiliśmy się na terenie jednego z nich co kosztowało nas 10 zł.