Pobudka o 6.30. Powód: słońce i panująca duchota w namiocie. Pootwierałem co się dało i zasnąłem.
Druga pobudka o 7.00. Powód: deszcz. Szybko pozamykałem to co wcześniej pootwierałem i dalej zasnąłem.
Trzecia pobudka o 8.00. Powód: trzeba jechać a przestało padać!
W drogę ruszyliśmy koło 10. Rozpogodziło się, było gorąco, tylko wiatr wiał nam prosto w twarz. Wskoczyliśmy na drogę krajową i pomknęliśmy do Szczucina, gdzie przekroczyliśmy Wisłę. Z tym "pomknięciem" to oczywiście spore wyolbrzymienie, prędkość 20km/h była sporym wyzwaniem.
Dalej jechało się jeszcze ciężej a średnia prędkość leciała w dół. Wiatr zniechęcał, robiliśmy więcej postojów. Do tego na niebie zaczęły zbierać się coraz groźniejsze chmury. Zaczęliśmy uciekać przed burzą, jednocześnie szukając miejsca żeby się rozbić. Szczęśliwie natknęliśmy się na puste pole biwakowe. Nie namyślając się zbyt długo rozstawiliśmy namioty w kompletnym pośpiechu, wrzuciliśmy wszystkie toboły do środka... a burza przeszła bokiem.
Był piątek, do Rzeszowa mieliśmy tylko 35 km. Musieliśmy tam być w sobotę około 13, więc już wiedzieliśmy, że plan zostanie zrealizowany. Wieczór spędziliśmy na leniuchowaniu.
W międzyczasie zaczęli zjeżdżać się wędkarze, rozbili namioty i zaczęli imprezę, którą skończyli następnego dnia o 8 rano. Krzyczeli do siebie z odległości kilkudziesięciu metrów, klęli jak szewcy [i to przy dzieciach] i zachowywali się wyjątkowo prostacko. A ja głupi myślałem, że wędkarze to cisi, spokojni ludzie! Pół nocy przez nich nie przespałem.
Zdjęcia z tego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach wyparowały. Nocleg miał miejsce w Kamionce nad jeziorem.