Mialem chwilke czasu, zaladowalem wiec mape i ruszylem na zolty szlak. Trasa okazala sie byc bardzo fajna i w najblizszym czasie zamierzam sprawdzic takze inne okoliczne szlaki.
Duza czesc trasy stanowily drogi gruntowe, polne i lesne. Wiekszosc z nich byla w dobrym stanie, ale miejscowo zdarzala sie tez trawa do kolan, lub wielkie piaskownice. Szlak wyglada na malo uczeszczany. Nie spotkalem zadnego rowerzysty. Udalo mi sie za to spotkac parke na romantycznej przejazdzce w lesie.. konno ;) Niestety nie udalo mi sie trafic na mauzoleum rodziny Wolffow, ale pewnie i tam kiedys dotre ;)
Szlak byl na calej dlugosci bardzo dobrze oznaczony. Po kazdej zmianie kierunku znajdowala sie kolejna tabliczka, potwierdzajaca slusznosc obranej drogi.
Niedaleko Kamionek spotkalem koze. Zdjecie musialem wykonac w duzym pospiechu, bo zza rogu wybiegaly juz psy, ktore postanowily biec za mna przez jakies 200 metrow ;p
Spontaniczna wieczorna rundka. Przedwyjazdowe obawy Pera, ze nie nadaza za mna okazaly sie byc bezpodstawne. Chlopaki maja niezla kondycje, o czym swiadczy dobra srednia predkosc. Mam nadzieje, ze to nie ostatni nasz wspolny wypad po okolicy :)
Trasa tradycyjna przez Grebocin, Lubicz, Nowa Wies i Zlotorie wzbogacona 3 km petelka po Rubinkowie.
Najpierw do "Janka" wymienic lampke i po nowa torbe pod rame. Potem do Kasy obejrzec DPS i razem rundka dookola Torunia. Trasa wiodla do Imperium Rydzyka a nastepnie poprzez MotoArene, Polssona, Chelminska, Antczaka powrot do domu.
Choinka to oczywiscie moje tylne oswietlenie, na ktore sklada sie stara lampka o swietle stalym i podsiodlowa - migajaca. Razem daja bardzo dobry efekt i psychiczny komfort. Torba rowniez zdaje egzamin - dobrze pasuje do ramy, mieszcza sie w niej wszystkie niezbedne rzeczy.
No i na koniec najwazniejsze - rekord miesieczny jest dalej srubowany, a po dzisiejszym wypadzie przekroczyl on 1000 km :) a przeciez zostaly jeszcze 2 dni lipca :)
Po trwajacym poltoratygodnia rozbracie z rowerem ponownie zajalem dobrze znane mi miejsce na siodelku ;) Najpierw na shella dopompowac kola, potem do Grabowca zobaczyc postepy w budowie mostu i przez Zlotorie do Torunia. Wstapilem jeszcze do "Janka" kupic finish line i rozejrzec sie za swiatlami, a potem przez Bielawy udalem sie do domu.
Bez sakw jedzie sie niesamowicie lekko i przyjemnie. Tak jakby caly czas w plecy wial wiatr ;)
triumfalny przejazd dziurawymi torunskimi ulicami [w Toruniu bylo wiecej dziur niz w calych Czechach razem wzietych ;p] w asyscie Ryana, Freda, Pola i Kasy. Wszedzie dobrze, ale w domu najlepiej!
Pierwotny plan zakladal opuszczenie Pragi w srodowy ranek i dojechanie wieczorem do przygranicznego Jablonne v Podjestedi, skad mielismy w czwartek dostac sie do Zgorzelca. Nie do konca wiadomo jak, ale we wtorek o 18 zdecydowalismy, ze wyjezdzamy tego samego dnia o 21. Pociag zas mielismy dorwac nastepnego dnia w Zgorzelcu. Przed wyjazdem przygotowalismy prowiant na droge. Starczyl on jednak ledwie na 70 km drogi.
Pakowanie szlo sprawnie i przed 21 cala ekipa byla gotowa. Jeszcze tylko pamiatkowe zdjecie i komu w droge temu czas.
Pierwsze 60km bylo bardzo dobre. Srednia predkosc byla wysoka, jechalo sie gladko i przyjemnie. Pozniej zaczely sie drobne schody. Najwiekszym problemem bylo to, ze okolice byly niesamowicie wyludnione. Dookola gorki, lasy i pusta krajowka. Zdarzaly sie stacje benzynowe, ale wszystkie byly zamkniete. Dopiero w Jestrebi udalo nam sie znalezc czynna i uzupelnic wode i jedzenie.
Z kazdym kilometrem bylo coraz ciezej. Fizycznie nie bylo problemow, ale coraz bardziej przeszkadzalo zmeczenie i sennosc. Pojawialy sie problemy z koncentracja. Prawdziwy kryzys dopadl mnie w gorach, ale zaciskajac zeby i przy pomocy Polssona udalo sie go pokonac. Pozniej tylko niesamowicie chlodny zjazd do Niemiec i poltoragodzinna drzemka w zaroslach.
Po przebudzeniu moje morale znacznie sie podnioslo. Odzyskalem wigor i sile do dalszej jazdy. Pol i Kasa za to wygladali na zmeczonych i z tego co mowili faktycznie tak bylo. Ja swoj kryzys mialem w gorach, wiec na dole czulem sie juz dobrze i pozostale 50 km pokonalem bez wiekszych trudnosci.
Do Zgorzelca dojechalismy okolo 11.30. Mala toaleta na stacji, obiad w McDonaldsie i o 14.55 wsiedlismy do pociagu do Wrocławia.
Pociagi jak to w Polsce - spoznione. Najpierw czekalismy przed Wrocławiem 25 minut, az pozwola nam wjechac na stacje. Przesiadkowy pociag do Poznania tez sie spoznil - zalediwe o 45 minut. Na szczescie w samym Poznaniu kolejny pociag na nas zaczekal i o godzinie 23.30 dojechalismy do Torunia.
Dzien 8 byl w moim przypadku dniem bez roweru. Za to we wtorek musialem juz udac sie na krotki wypad po Pradze. Cel: odnalezc Markete. Niestety moja mapa nie obejmowala obrzezy miasta. Intuicja mnie jednak nie zawiodla i w miare sprawnie dotarlem na miejsce. Nie bylo tez problemu by przekonac straznika do wpuszczenia na korone stadionu :)
Potem jeszcze tylko maly wjazd na Hradczany, Petrin i powrot przez Holesovice na pole namiotowe.
Pole namiotowe opuscilismy o 9.00. Czekal nas najkrotszy i najprzyjemniejszy odcinek trasy. Sniadanie zjedlismy przed sklepem na glownej ulicy miasteczka.
Droga wiodla generalnie z gorki i trasa mijala bardzo szybko. Do samej Pragi wjechalismy osobno. Na jednym z postojow doszlo do drobnego nieporozumienia i Kasa skrecil w prawo a ja i Pol pojechalismy w lewo. Na szczescie na miejscu odnalezlismy sie bez problemu ;)
Na polu zameldowalismy sie o 13.30. Spedzilismy tam w sumie 2 noce i 2,5 dnia. Jedlismy pyszne obiady w miejscowej knajpie, popijajac je swietnym i tanim Staropramenem. Mielismy swietne polaczenie ze Starym Miastem - podroz trwala 15 minut komfortowym tramwajem. Nie obylo sie bez przygod. Pierwszej nocy jakis cwaniak probowal dobrac sie do naszych rowerow. Na szczescie byly solidnie zabezpieczone a ja zachowalem czujnosc i przegonilem łotra. Potem musialem jeszcze zdawac przybylym policjantom relacje z calego zdarzenia... po czesku ;)
Harrachov opuscilismy o 10 rano. Szczesliwi, ze jestesmy w Czechach i pelni nadziei na dobry dzien. Zwiazane to bylo z profilem wysokosciowym trasy, jaki przed wyjazdem stworzyl Pol. Wynikalo z niego, ze czeka nas na poczatku 30km nieustannej jazdy w dol. Niestety profil ow byl zrobiony dla calej trasy i nie pokazywal pewnych 3 kilometrowych podjazdow, ktore widac na ponizszym profilu. Z drugiej strony - gdyby nie owe podjazdy to nie byloby takiej frajdy z dlugich, fantastycznych zjazdow.
Konkretne zjazdy byly dwa i oba dostarczyly niesamowitej frajdy. Zwlaszcza pierwszy, konczacy sie w Desnej. Kilka kilometrow gorzystych serpentyn pokonanych z predkoscia 50-60 km/h - zapamietamy to na dlugo :)
Czym dalej w las, tym wiekszy upal. Momentami bylo ciezko zlapac glebszy oddech. Robilismy sporo postojow - na uzupelnienie wody, ktora blyskawicznie sie nagrzewala, oraz zmoczenie koszulek i bandam. Bylo tak goraco, ze aswalt sie topil i przyklejal do naszych opon. Byl to - przynajmniej dla mnie - najtrudniejszy pod wzgledem fizycznym odcinek. Polssonowi upal tez chyba troche doskwieral ;):
W Mseno stawilismy sie okolo godziny 20. Namioty rozbilismy na polu nalezacym do zuzlowego klubu SK Mseno. Zwiedzilismy tez sam stadionik i pojezdzilismy po torze. Tego dnia Kasa obchodzil swoje 28 urodziny. Byly wiec powody by napic sie zimnego piwka i wreczyc drobny prezent wieziony z Torunia.