Piętnaście pierwszych kilometrów i wjeżdżamy do Verony. Architektonicznie miasto jest oczywiście bardzo ładne, ale piętno swe odcisnął tutaj Szekspir poprzez Romeo i Julię.
Utwór literacki owszem, najwyższych lotów. Człowiek i żądza pieniądza przemieniły go zaś w festiwal kiczu i tandety. Oto bowiem na lewo widzimy nieco przygłupawe dziewczyny robiące sobie "słitfocię" na fejsbuka, kawałek dalej można kupić miliard pamiątek w kształcie serduszek, a flesze od aparatów to błyskają non stop. Jakoś mi to wszystko ze sobą nie pasuje i raczej nalegam by szybciej opuścić to miejsce.
Upał dziś większy niż do tej pory, postój robimy sobie w znanym z ośrodka żużlowego Lonigo. Jest godzina 14.00 i żywego ducha nie ma na ulicy. Dalsze kilometry to raczej typowy tranzyt, nie ma nic ciekawego na drodze, do tego doskwiera upał.
Do Padwy docieramy po 18.00. Tam zaczepia nas miejscowa i daje kilka cennych wskazówek. Wyjeżdżamy i kierujemy się w stronę Wenecji. Noclegu szukamy za Padwą, ale idzie ciężko. Każdy nas odsyła nad kanał, nad którym jest pełno ludzi, a wędkarze odradzają. w Końcu po godzinie pukania od drzwi do drzwi osiągamy zamierzony cel. Przyjmuje nas Serb, w dodatku możemy skorzystać z prysznica i dostępu do prądu.
Poranek zaczynamy od przygody i zabawy w złodzieja. Tomek złamał kluczyk w trakcie odpinania linki zabezpieczającej rowery na noc. Nie było innego wyjścia, trzeba było przeciąć linkę...scyzorykiem. Ostatnie cięcia to już zasługa brzeszczotu, z którym z pomocą przyszedł nam sąsiad - Holender.
Do Bresci jedziemy ścieżką. Oznakowanie świetne, jakość ścieżki taka sobie. To już nie to samo co w Austrii czy niemieckich Włoszech. Asfalt jest już starawy, trochę poniszczony, gdy go nie ma czasami jest wiele kamieni i ciężko przejechać. Warto też wspomnieć, że wreszcie się wypłaszczyło i czeka nas teraz kilka płaskich dni.
Brescia to moim zdaniem najpiękniejsze ze wszystkich włoskich miast, które odwiedziliśmy. Nie ma tu tłumów, nie ma tu kiczu [jak w Weronie], jest za to bardzo ładnie i klimatycznie. Kupujemy u Egipcjan bardzo tanie owoce.
W Lidlu za Brescią kolejny ważny zakup. Nabywamy w Lidlu MIĘSO! Wszędzie jest cholernie drogie, a nam trochę go brakuje. Malutkie paróweczki za 29 centów, które najczęściej zastępują nam mięso już trochę nam zbrzydły. Tymczasem znalazłem 5 kotletów z indyka za 2,5 euro. Starczyły na dwie kolacje.
Pod wieczór dojeżdżamy nad Lago di Gardę. Też jest ładnie, ale to nie to samo co Lago D'Iseo. Tutaj już większa komercha, większe tłumy. Zażywamy kąpieli i odnajdujemy ślady po rodakach [patrz foto niżej].
Nocleg załatwiamy w winnicy w Castelnuovo del Garda. Zachciało mi się zasmakować miejscowego wina to zakupiłem butelkę za 3 euro i było takie sobie.
Od początku jechaliśmy za darmo, bo droga prowadziła lekko w dół. W Grosio przeczekujemy deszczyk i spotykamy Tomka z Kielc. Zamierza on wjechać na Stelvio, a następnie dojechać do Wiednia. Chwilę rozmawiamy, na koniec daję mu broszurkę ze ścieżkami w Austrii, bo nam już się nie przydadzą.
Jazdę w dół kontynuujemy aż do początku podjazdu na naszą ostatnią włoską przełęcz. Jest nią Passo Aprica 1176 mnpm. Podjazd jest łagodny, bardziej już doskwiera upał.
Z przełęczy znowu rżniemy cały czas w dół. Prędkości są całkiem przyzwoite, a kilometry wpadają jeden za drugim.
W końcu dojeżdżamy nad piękne Lago D'Iseo gdzie postanawiamy się rozbić. Pierwszy camping jest koszmarnie drogi, kolejny przepełniony. Musimy jechać prawie dwukilometrowym tunelem pod górę, który dodatkowo nie jest oświetlony. Przyjemność wątpliwa.
Ostatecznie lądujemy na campingu w Sale Marasino, co wynosi nas 10 euro od głowy. Wprawdzie tutaj miejsca też nie było, ale sympatyczna Pani wykombinowała, że jak chcemy to możemy się wcisnąć koło plaży. Z namiotu do jeziora mamy jakieś 4 metry.
Dzień rozpoczynamy od suszenia namiotu, co opóźnia trochę nasz wyjazd. Potem robimy jeszcze zakupy w Prato [następnego dnia jest niedziela i wszystko zamknięte] i po 10 ruszamy na podjazd.
Od początku idzie całkiem nieźle, ale dobrą jazdę przerywa ulewa, którą przeczekuję na dużym kamieniu pod drzewem. Potem odczepiam hamulce, które nieco mi haczą, w końcu na podjeździe i tak się nie przydadzą :P
Samo Stelvio jest trochę łatwiejsze od Hochtoru, ale też dużo przyjemniej się jedzie ze względu na mniejszy ruch. Jest oczywiście mnóstwo kolarzy, ale samochodów mniej, a autokarów prawie wcale. Dużo cyklistów podjeżdża, wypytuje, gratuluje i mobilizuje do dalszego wysiłku. Jest to o tyle miłe, że wielu z nich zapewne nie po raz pierwszy podjeżdża pod Stelvio i doskonale zna tę przełęcz. Tym bardziej miłe jest to, że doceniają nasz wysiłek.
Ostatnie zakręty to efektowna serpentyna, na której przyjemnie jest się zatrzymać, obrócić głowę do tyłu i chłonąć widok. Warto to powtórzyć kawałek dalej kilka razy, bo przejechane metry co chwilę układają się w coraz to nowy zakręt.
Po drodze, podobnie jak na Pordoi stoi gość i robi wszystkim zdjęcia. Odnalazłem w sieci, jak chcecie to możecie kupić moją fotkę za 10 dolarów :P
Na szczycie jest chłodno, Tomek który był szybciej już rozpoczyna zjazd, a ja chwilę sobie obchodzę wszystko. Na straganach do kupienia są fajne koszulki kolarskie z motywem Stelvio, ale kosztują 55 euro. Niestety to nie na moją kieszeń.
Na zjeździe dopada mnie totalna ulewa połączona z gradobiciem. Nie ma drzew ani budynków żeby się gdzieś schować. Lecę, więc w dół w tym piekle, aż dojeżdżam do jakiegoś budynku. Jak się schowałem to przestało padać. Przemoczony zjeżdżam w dół do Bormio, gdzie choć są 24 stopnie na plusie to zakładam zimową czapkę :P
Wyjeżdżamy z Bormio, spodziewaliśmy się zjazdu, a tam z powodu remontu drogi musieliśmy się trochę powspinać. Na zjeździe z tej małej góreczki wykręcam 73,1 km/h. Chwilę dalej rozbijamy namiot na trawniku u sympatycznego, starszego Pana, który to jednak mówi tylko po włosku. Za dużo więc się nie nagadaliśmy :P
Na dzień dobry przejazd przez Bolzano. Nie sprawia on nam najmniejszej trudności, bowiem są tutaj doskonałe ścieżki rowerowe. Mimo wszystko jakoś tak wyszło, że źle skręciliśmy, chyba na skutek jakiegoś remontu. Nadłożyliśmy kilka kilometrów.
Kolejne lecą nam jeden za drugim aż do Merano. Wszystko to za sprawą świetnej ścieżki i tego, że jest płasko. Za Merano robimy sobie godzinną sjestę na rynku w Marlengo, gdzie jest darmowe wifi.
Zaczynają się podjazdy, nie zmienia się jedno - świetna infrastruktura rowerowa. Bardzo dobra jakość nawierzchni, niezłe oznakowanie i wiatr w plecy dają dużo frajdy.
Ciekawostką jest, że w tej części Włochy są bardziej niemieckie niż włoskie. Wszędzie są tablice i oznakowania w obu językach, ludzie w sklepach też raczej częściej szprechają. Widać też tu trochę taki niemiecki porządek.
Bardzo dużo kilometrów robimy poprzez sady i w jednym z nich też ostatecznie znajdujemy nocleg. Gospodarz pozwala nam też przeczekać wieczorną burzę w szklarni, w której to możemy częstować się tym, na co tylko mamy ochotę. Mamy 10 km do początku podjazdu pod Passo dello Stelvio i sami już o niczym innym nie myślimy ;-)
Dzień zaczęliśmy od podjazdu. I to nie byle jakiego, bo gdzieś z 1200 mnpm na 2105. 15 kilometrów wspinania się poszło dość gładko. W międzyczasie uwieczniamy na fotkach piękny widok na Cortinę D'Ampezzo. Okazało się też, że znalazłoby się miejsce wczorajszego dnia na rozbicie się. Wystarczyło tylko przejechać ze 3 km, bo na początku były tylko skały i przepaść.
Z Falzarego szybki zjazd i przerwa na drugie śniadanie. Po raz pierwszy jest bardzo ciepło. Około 13.00 dawało się to odczuć, zwłaszcza na podjazdach. Na szczęście są źródełka z zimną wodą, tym razem dostajemy ją od samego Jezusa Chrystusa [patrz foto niżej].
Kolejne wyzwanie to Passo Pordoi 2239 mnpm. Podjazd jest przepiękny! Składają się na to świetne widoki, ale także genialne poprowadzenie drogi. Kompletna serpentyna, praktycznie bez prostych. Ciągle lewo-prawo. Po drodze stoi gdzieś laska z aparatem i robi wszystkim zdjęcia. Zapisałem adres, teraz odnalazłem, jest do kupienia za jedyne 10 euro.
Z Pordoi bardzo dobry zjazd, tylko samochody nieco nas spowalniały. Kolejne kilometry biegną lekko w dół, więc tempo bardzo mocne. Kończy się to w Vigo di Fassa, gdzie zaczynamy ostatni podjazd tego dnia. Naszym celem jest Passo Costalunga 1752 mnpm.
Podjazd nie jest trudny, aczkolwiek początek mało przyjemny. Trochę upał, do tego wielki ruch i masa spalin. Irytują zwłaszcza hałaśliwi motocykliści.
Wszystko wynagradza zjazd: 25 km zapierdzielania w dół. Pomimo częstego hamowania - aż mnie dłonie bolały - prędkość rzadko kiedy schodziła poniżej 60km/h. Te 25 km zleciało nam tak szybko, że sam nawet nie wiem kiedy.
Nocleg znajdujemy na wjeździe do Bolzano. Pukamy do wielkiej bramy, okazuje się że to winnica. Niemiecka. W dodatku ludzie tutaj chodzą w tradycyjnych strojach ludowych. Później się okazało, że jechali tylko na jakiś koncert czy coś. Śpimy przy basenie, mamy dostęp do łazienki, prądu, a mieszkający tu Słowacy przychodzą ze śliwowicą aby wypić strzemiennego.
Dzień zaczynamy od podjazdu na Iselsberg Pass 1204 mnpm. Nic wielkiego, ale trochę czujemy w nogach wczorajszą wspinaczkę. Nasz trud zostaje nagrodzony świetnym zjazdem do Lienzu, gdzie zatrzymujemy się na zakupy.
Tam Łukasz oznajmia nam, że rezygnuje z dalszej jazdy i skręca w kierunku Polski. Żegnamy się i odtąd podróż kontynuujemy we dwójkę.
Kierujemy się na Włochy, do których prowadzi nas ścieżka - Drauradweg. Bardzo dobrze wykonana, biegnie leciutko pod górę. W dół jadą hordy Włochów, wszyscy na wypożyczonych rowerach. Robią przy tym niewiarygodny hałas, ciągle krzycząc i dzwoniąc dzwonkami. To znak, że wjeżdżamy do trochę innego kraju :P
Na granicy pranie na stacji benzynowej i tradycyjna fotka z tablicą. Kiedy już wjeżdżamy do tej słonecznej Italii [tym w poprzednich deszczowych dniach się pocieszaliśmy] to zaczyna lać. Na szczęście to tylko przelotny opad, a my dojeżdżamy do Dobbiaco.
Dalej kierujemy się na Cortinę D'ampezzo. Początkowo jedziemy ścieżką, ale jest szutrowa i idzie nam ciężko. Przenosimy się na asfalt, ale tam kolejne kilometry też idą wolno. Zwalałem to na karb kryzysu, wyzywałem siebie od słabeuszy oraz sprawdzałem czy czasem hamulce mi nie haczą. Ostatecznie wszystko wyjaśniło się gdy dojechaliśmy do tabliczki z napisem, że wjechaliśmy na przełęcz Passo Cimabanche 1530 mnpm. A my nawet tego nie zauważyliśmy :P
Po chwili dojeżdżamy do Cortiny. Próbujemy znaleźć nocleg, ale jest z tym ciężko. Nie chcemy jechać za Cortinę, bo tam zaczyna się podjazd na Passo Falzarego, którego tego dnia już nie zdołamy zdobyć. Na początku podjazdu nie ma zbytnio miejsca na obóz. Próbujemy u ludzi, ale wszyscy nas odsyłają. Jakaś kobieta proponuje nam pokój za 20 euro na głowę, ale pięknie dziękujemy.
Ostatecznie zjeżdżamy bardzo mocno w dół i wjeżdżamy na camping. Też jest drogo - 12,5 euro na głowę, ale już odpuszczamy. Trudno, czasem trzeba się wykosztować. Przynajmniej mamy prysznic, w którym leci ACDC :D
Szybkie 10 kilometrów i naszym oczom ukazuje się tabliczka informująca nas, że jesteśmy na Grossglocknerstrasse. Tego chcieliśmy, teraz czas spiąć poślady i zacząć mozolną wspinaczkę.
Początek nie jest trudny, to taka rozgrzeweczka. Łukasz szybko zostaje w tyle. Po 5 kilometrach dojeżdżamy do bramek z opłatami. Fury 22 euro, autokary jeszcze więcej, rowery za friko. I co, warto wozić się blachosmrodem?
Trochę czekamy na Łukasza, ale nie narzekamy. Widoki konkretne, do tego jest darmowy kibelek, pełna kultura. Posilamy się, w międzyczasie przyjeżdża Łukasz. Od Tomka dowiaduje się, że zamierza zawracać "bo zepsuł mu się rower" i potrzebuje serwisu. Patrzę na ten bicykl i na moje oko to maszyna zdolna do dalszej jazdy. Okazuje się, że pęknięta linka zasługuje na miano "zepsutego roweru". Wystarczyło się zapytać a nie marudzić pod nosem, bo zapasowe linki zwykłem zawsze wozić ze sobą. Wymiana zajęła Łukaszowi zaledwie 3 minuty, po których stwierdził, że teraz przerzutki śmigają mu jak nigdy. I znowu odzywa się brak odrobionego zadania domowego w zakresie przygotowania roweru.
Pamiątkowe foto przy bramkach i ruszamy. Od początku konkretna stromizna. Tomek pognał do przodu, ja jadę w środku, Łukasz został w tyle. Momenty są takie, że idzie lekko, ale są też miejsca gdzie trzeba cisnąć mocniej. Nie jestem jakimś wybitnym góralem, to też potrzebowałem trochę przerw. Zatrzymywałem się co kilkaset metrów, czasami było to co 1,5 kilometra. Postój na 30 sekund aby nieco nogi odpoczęły i jazda dalej. Z drugiej strony nie było się co spieszyć - i tak na górze będzie trzeba czekać na Łukasza, a widoki dookoła zachęcały do postojów. Zwłaszcza że pogoda była genialna!
Sama przełęcz bardzo popularna. Jedzie pełno autokarów i samochodów. Wszystkich rozpiera duma jakiego to wyczynu dokonują wjeżdżając autem pod taką górę. Chętnie się zatrzymują i strzelają miliard fotek. Trochę miny im zrzedną jak widzą gości na rowerach z sakwami, którzy z prędkością 5 km/h mozolnie wspinają się metr po metrze. Do tego bardzo dużo motocyklistów i przede wszystkim rowerzystów. Większość na świetnych szosówkach, w profesjonalnych strojach. Wszyscy uprzejmie pozdrawiają, wielu dopinguje i motywuje do dalszej pracy. Bardzo to pomaga.
Trasa poprowadzona bardzo malowniczo, pięknie poukładane serpentynki do tego fantastyczne widoki. Wszystkie zakręty ponumerowane, jest podana aktualna wysokość. Pogoda jak wspomniałem konkret, do 2100 mnpm jadę na "gołą klatę". Potem zaczynam trochę już odczuwać zmęczenie. W końcu dojeżdżam do 2450, gdzie owszem widok jest świetny, ale zrzednie mina gdy widzę... zjazd w dół. Tak blisko a tak daleko.
Zjeżdżam gdzieś do poziomu 2200, tam krótki ale bardzo zimny tunel. Po wyjeździe z niego widać już przełęcz. I jest cholernie ciężko. Duże zmęczenie, bardzo mocny wiatr i lekki dołek psychiczny po tym jak z 2450 trzeba było sporo zjechać. Samo się jednak nie przejedzie, więc "kradniemy" metr po metrze aż pojawia się tabliczka informująca, że pozostało tylko 400 metrów. W warunkach toruńskich przejeżdżam tyle kilkoma obrotami korby, tutaj potrzebowałem aż 3 postojów.
W końcu jednak docieram na szczyt, tutaj czekamy z godzinkę aż dojeżdża Łukasz. Pamiątkowe zdjęcia, posiłek i zaczynamy zjazd w dół.
Na zjeździe ruch jak cholera, jedzie się źle. Rowery przy ostrych i ciasnych zakrętach są dużo szybsze i zwinniejsze niż auta, ale nie jest łatwo wyprzedzać. Wreszcie to ja mogę ponarzekać że te cholerne samochody blokują drogę. Na co dzień to my im ponoć przeszkadzamy. Mimo wszystko kilka manewrów się udało, fajnie jest wyprzedzać rowerem kabriolety BMW i inne drogie i luksusowe fury. Do tego na zjeździe Hochtor też okazuje się być niezłym gnojem, bo w pewnym momencie trzeba kilkaset metrów pojechać w górę. Kurde, tyle było wspinaczki, człowiek radosny że teraz będzie tylko w dół, a tu znowu trzeba ciężkimi nogami popracować. Chamstwo w czystej postaci.
Jedziemy sobie w dół, myślimy sobie o noclegu a tu stoi kibel. Ale nie taki jak to u nas czyli sławojka, albo toi-toi. Zielony, metalowy kibel. Otwierasz drzwi a tam pełna kultura - jest zapas papieru, nawet woda w kranie jest. 200 metrów dalej stoi chata, decydujemy się spróbować tam rozbić. Zawsze odpada problem z dostępem do toalety. Ostatecznie się udaje, a my zadowoleni z siebie udajemy się na zasłużony spoczynek.
Zmiana pogody przyszła w momencie najbardziej pożądanym. Tego dnia chcieliśmy podjechać możliwie blisko początku wspinaczki na Hochtor. Ktoś się nad nami ulitował i przestawił wiatrak, tak że dmuchało nam w plecy. Do tego wypędził chmury i wyciągnął słońce. Nie wiem kto wyświadczył nam tę przysługę, ale stary, dzięki!
Od rana trzaskaliśmy więc kilometry dość żwawo. W Schladming wielkie zakupy na dwa dni, bo w Austrii w niedzielę dzień święty przejawia się zamkniętymi sklepami. Czyli znając życie wygląda to tak, że gawiedź pije i żre jeszcze więcej niż normalnie, tylko zamiast po ludzku kupić alkohol w sklepie to oblega stacje benzynowe, albo robi wcześniej zakupy większe niż w rzeczywistości potrzebuje.
Popsuło się jednak trochę oznakowanie ścieżki, w wyniku czego pod koniec dnia trochę mieliśmy problemy z nawigacją. Łukasz upierał się za jazdą krajówką, która była wyjątkowo wąska i tłoczna. Sprawiał nawet wrażenie lekko obrażonego, tak jakby to była nasza wina że ścieżka gdzieś kluczy. W efekcie zakorkował nowo wybudowaną drogę [nawiasem mówiąc mieli rozmach w budowaniu tej drogi!] ze St.Johann im Pongau do Zell am See. W swym uporze nie zauważył bowiem zjazdu na starą i pustą drogę krajową.
Nocleg znowu załatwiony ekspresowo przez Tomka. Śpimy w sadzie w Taxenbach, kilka kilometrów dalej zaczyna się podjazd pod Hochtor.
Pod wieczór Łukasz zaszył się w namiocie, a Tomek poszedł się przejść. W międzyczasie wszystkie dzieciaki ze wsi dowiedziały się, że w ich wiosce nocują Polacy w namiotach i czem prędzej do nas przybiegły. Skończyło się tym, że stanęły w odległości 5 metrów ode mnie i z wielką uwagą śledziły każdy mój ruch. Ciężko było się skupić nawet na jedzeniu.
Czy muszę jeszcze wspominać coś o pogodzie? Wiadomo, norma. Dzień zaczął się od deszczu.
Na początek lecimy sobie ścieżką, ale kurczę, z każdą kolejną górką mam wrażenie, że to bez sensu. No bo OK, widoki ładne, ruchu nie ma, jedzie się przyjemnie. Tylko ciągle góra-dół i to takie mało produktywne. Robię 70 metrów w górę, po to by stracić 70 metrów. Żadnego zyskiwania wysokości. Po prostu tak poprowadzono ścieżkę.
Po 30 kilometrach zjeżdżamy na szosę. Ruchu nie ma, asfalt świetny, jedzie się doskonale. No i wyprofilowane to to jest, jak się zdobywa 50 metrów, to potem traci się mniej. W efekcie stopniowo zyskujemy na wysokości.
Za St.Gallen pierwszy poważny podjazd w Austrii - Buchauer Sattel. Wjazd tam dla mnie był bardzo przyjemny, podjeżdżało się świetnie. Zjazd jeszcze lepszy - trochę wywijasów, kilka długich prostych i świetna nawierzchnia zaowocowały 72,5 km/h na liczniku.
Po przełęczy dokręcamy jeszcze 30 kilometrów, a noclegu szukamy na wyjeździe z Liezen. Znowu pukamy od drzwi do drzwi, udaje się znowu już za drugim razem. Miejsca sporo nie było, trawnik miał raptem kilkanaście metrów kwadratowych a jeszcze ograniczały nas rosnące na nim drzewa. Za to gospodarze niezwykle serdeczni.
Na starcie dostaliśmy herbatę. Po chwili gospodarz domu - starszy pan - przyszedł na pogawędkę o naszej podróży. Poinformował nas, że za 15 minut mamy stawić się w kuchni na zupie jarzynowej. Po kolacji gospodarz wyciągnął wielką walizkę oblepioną naklejkami, w której było pełno map. Wynajdywał po kolei każdą związaną z państwem przez które przejedziemy i kazał nam pokazywać trasę. Od czasów Czechosłowacji [mapy nie zawsze były najnowsze] trochę się drogi pozmieniały, ale jakoś daliśmy radę. Potem mogliśmy także skorzystać z łazienki, a w nocy podładowaliśmy elektronikę.