Poranek zaczynamy od przygody i zabawy w złodzieja. Tomek złamał kluczyk w trakcie odpinania linki zabezpieczającej rowery na noc. Nie było innego wyjścia, trzeba było przeciąć linkę...scyzorykiem. Ostatnie cięcia to już zasługa brzeszczotu, z którym z pomocą przyszedł nam sąsiad - Holender.
Do Bresci jedziemy ścieżką. Oznakowanie świetne, jakość ścieżki taka sobie. To już nie to samo co w Austrii czy niemieckich Włoszech. Asfalt jest już starawy, trochę poniszczony, gdy go nie ma czasami jest wiele kamieni i ciężko przejechać. Warto też wspomnieć, że wreszcie się wypłaszczyło i czeka nas teraz kilka płaskich dni.
Brescia to moim zdaniem najpiękniejsze ze wszystkich włoskich miast, które odwiedziliśmy. Nie ma tu tłumów, nie ma tu kiczu [jak w Weronie], jest za to bardzo ładnie i klimatycznie. Kupujemy u Egipcjan bardzo tanie owoce.
W Lidlu za Brescią kolejny ważny zakup. Nabywamy w Lidlu MIĘSO! Wszędzie jest cholernie drogie, a nam trochę go brakuje. Malutkie paróweczki za 29 centów, które najczęściej zastępują nam mięso już trochę nam zbrzydły. Tymczasem znalazłem 5 kotletów z indyka za 2,5 euro. Starczyły na dwie kolacje.
Pod wieczór dojeżdżamy nad Lago di Gardę. Też jest ładnie, ale to nie to samo co Lago D'Iseo. Tutaj już większa komercha, większe tłumy. Zażywamy kąpieli i odnajdujemy ślady po rodakach [patrz foto niżej].
Nocleg załatwiamy w winnicy w Castelnuovo del Garda. Zachciało mi się zasmakować miejscowego wina to zakupiłem butelkę za 3 euro i było takie sobie.