Czy muszę jeszcze wspominać coś o pogodzie? Wiadomo, norma. Dzień zaczął się od deszczu.
Na początek lecimy sobie ścieżką, ale kurczę, z każdą kolejną górką mam wrażenie, że to bez sensu. No bo OK, widoki ładne, ruchu nie ma, jedzie się przyjemnie. Tylko ciągle góra-dół i to takie mało produktywne. Robię 70 metrów w górę, po to by stracić 70 metrów. Żadnego zyskiwania wysokości. Po prostu tak poprowadzono ścieżkę.
Po 30 kilometrach zjeżdżamy na szosę. Ruchu nie ma, asfalt świetny, jedzie się doskonale. No i wyprofilowane to to jest, jak się zdobywa 50 metrów, to potem traci się mniej. W efekcie stopniowo zyskujemy na wysokości.
Za St.Gallen pierwszy poważny podjazd w Austrii - Buchauer Sattel. Wjazd tam dla mnie był bardzo przyjemny, podjeżdżało się świetnie. Zjazd jeszcze lepszy - trochę wywijasów, kilka długich prostych i świetna nawierzchnia zaowocowały 72,5 km/h na liczniku.
Po przełęczy dokręcamy jeszcze 30 kilometrów, a noclegu szukamy na wyjeździe z Liezen. Znowu pukamy od drzwi do drzwi, udaje się znowu już za drugim razem. Miejsca sporo nie było, trawnik miał raptem kilkanaście metrów kwadratowych a jeszcze ograniczały nas rosnące na nim drzewa. Za to gospodarze niezwykle serdeczni.
Na starcie dostaliśmy herbatę. Po chwili gospodarz domu - starszy pan - przyszedł na pogawędkę o naszej podróży. Poinformował nas, że za 15 minut mamy stawić się w kuchni na zupie jarzynowej. Po kolacji gospodarz wyciągnął wielką walizkę oblepioną naklejkami, w której było pełno map. Wynajdywał po kolei każdą związaną z państwem przez które przejedziemy i kazał nam pokazywać trasę. Od czasów Czechosłowacji [mapy nie zawsze były najnowsze] trochę się drogi pozmieniały, ale jakoś daliśmy radę. Potem mogliśmy także skorzystać z łazienki, a w nocy podładowaliśmy elektronikę.
Od rana ciągle deszczowo, no ale na nas nie robi to już żadnego wrażenia ;-) Dzień dość monotonny bo za wiele się nie działo.
W Wallsee mieliśmy przymusowy postój bo zamknęli nam ulicę na czas rozgrywania zawodów triathlonowych. Dalej wszystko zgodnie z planem i standardowo: płasko, idealny asfalt, rewelacyjne oznakowanie, Dunaj, pola kukurydzy. No nuda straszna.
W końcu żegnamy się z Dunajem a witamy z Enns. Teraz wjeżdżamy na inną ścieżkę - Ennstalweg. Również świetnie oznakowaną, ale już nie tak monotonną. Zaczynają się bowiem pagórki, a jeden podjazd [patrz profil] jest już całkiem przyzwoity. Inna sprawa, że dostaliśmy go na własne życzenie, bo za Steyr podjęliśmy złą decyzję o kierunku. Potem nie chciało nam się cofnąć 3 km po płaskim, woleliśmy zrobić ponad 200 metrów przewyższenia. Pot lał się strumieniami, a Łukasz znowu wprowadzał rower.
Nocleg znajdujemy w Garsten. Najpierw Tomek próbuje w jakimś ładnym domu przy dużej polanie. Próby te kończą się 10 minutową pogawędką z jakąś starszą panią, w trakcie której z Tomka miny można wywnioskować, że za wiele nie rozumie.
Próba numer dwa jest już o wiele lepsza. Lądujemy na kawałku trawy w ogrodzie, dostajemy jabłka, piwko i duży baniak z wodą. Kolejny udany nocleg.
Pogoda od rana uparcie swoje: czyli mżawka, pełne zachmurzenie, chłodno. Nie zważamy na to i szybko wskakujemy na Donauradweg.
Szlak jest zrobiony po niemiecku, czyli perfekcyjnie. Dobry asfalt, świetne oznakowanie, sporo miejsc gdzie można się zatrzymać i zrobić sobie postój. Do tego w przeciwnym do nas kierunku ciągną masy ludzi, idące w setki czy nawet tysiące. Większość to ludzie trochę starsi, z 5 czy 6 dychami na karku. Większość na identycznych rowerach z identycznymi sakwami. Od ciągłego witania się i kiwania boli mnie już szyja, bo ograniczam się już tylko do skinienia głową. Inaczej ciągle musiałbym prowadzić jedną ręka i wykrzykiwać "Serwus!", "Halo!" :P
Droga jak już wspomniałem jest perfekcyjna, co powoduje, że szybko staje się ... nudna. No bo ile można jechać w tej monotonii: po lewej drzewa, po prawej rzeka, pod nami gładki asfalt i ciągle płasko [patrz profil poniżej]. Czasem dla odmiany wjedziemy w pole kukurydzy. Na szczęście zmienia się to po 60 km. Przejeżdżamy mostem na drugą stronę do Krems i dalej kierujemy się stroną północną.
Krajobraz zmienia się mocno. Dunaj płynie teraz wśród otaczających go pagórków, w większości porośniętych winoroślami i sadami. Do tego dochodzi kilka malutkich urokliwych miasteczek, trochę przypominających te śródziemnomorskie. Wąskie uliczki, bruk, bardzo klimatycznie.
Pod koniec dnia znowu pogoda daje o sobie znać. Leje jak z cebra. Szukamy miejsca na nocleg w okolicach Melk, Tomek puka od drzwi do drzwi i próbuje coś załatwić po niemiecku (ani ja, ani Łukasz nie mówimy w tym języku). W końcu jakaś kobitka pozwala nam się rozbić na dużym trawniku koło jej domu. Przy mocno padającym deszczu szybko zabieramy się do roboty. Marząc o tym by wreszcie się przebrać w coś suchego i wskoczyć do ciepłego śpiwora namioty stawiamy błyskawicznie. Wtedy przychodzi kobitka i mówi "ojej jak leje, może lepiej wam będzie w naszej szopie?". Kobieto! nie mogłaś o tym pomyśleć chwilę wcześniej? Tak czy owak dzięki, a my chwytamy nasze namioty i toboły i lecimy w tej ulewie z tym wszystkim do szopy.
Gospodarze przynieśli nam także 3 termosy z herbatą, oraz buteleczkę domowej roboty "medicine", którą to ochoczo z Tomkiem opróżniliśmy. Łukasz zaś dostał do spania samopompę.
Szopa była gigantyczna, stało w niej sporo różnego rodzaju sprzętu rolniczego, ale także kilka motorów, ciągnik i inne maszyny. W sumie jakby ją opróżnić to 8 aut zaparkowałoby tu na luzie.
Dostajemy także możliwość skorzystania z prysznica, a w szopie jest prąd, więc ładujemy wszystkie nasze sprzęty.
Słońce świecące intensywnie od rana zapowiadało upalny dzień. I tak też było w rzeczywistości. Rozgrzany namiot pozwolił na spanie do 6.30.
Na początek lecimy 30 km krajówką w bardzo dużym ruchu tranzytowym. Niestety nie ma realnej alternatywy. Sporo aut na polskich blachach, niektórzy z nich widząc moją flagę trabią w geście pozdrowienia.
Dalej ruch się przerzucił na autostradę, a my spokojnie jechaliśmy sobie pustą krajówką. Do Wiednia wjeżdżamy koło 14.30. Wrażenia niesamowite. Doskonała infrastruktura rowerowa [m.in. most przez Dunaj tylko dla rowerów] i bardzo dużo cyklistów. Docieramy do centrum i na początek robimy sobie fajrant w parku.
Po przerwie wsiadamy na rower i robimy objazd po zabytkach. Nie jesteśmy wielkimi fanami zwiedzania, generalnie nawet nie wiemy czasami co właściwie oglądamy. Jedziemy po prostu od punktu do punktu zaznaczonego na mapie. I wszystko bardzo nam się podoba.
Opuszczamy Wiedeń i wjeżdżamy na Donauradweg - ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż Dunaju, którą jechać będziemy przez kolejne dni. Zatrzymujemy się na zakupy w Hoferze kiedy to nagle nadchodzi burza. Godzinę spędzamy pod sklepem.
Noclegu szukamy "na gospodarza". Tomek podjechał do jednego z domów i zaczął pytać. Tam facet wsiadł na rower i pojechaliśmy 400 metrów dalej. Tu starszy pan się zamyślił, podrapał po głowie, w końcu wyciągnął rower i kazał jechać za sobą. Kolejne 300 metrów, a ja bałem się, że zaprowadzi nas do kolejnego gościa, który wsiądzie na rower i znowu gdzieś jeszcze pojedziemy.
Ostatecznie jednak dojechaliśmy na teren ośrodka domków letniskowych. Mamy zgodę na rozbicie się na trawniku przy jednym z nich. 30 metrów dalej jest budynek z ogólnodostępnym prysznicem i kibelkiem. Świetny efekt poszukiwań i oczywiście za darmo ;-)
Dzień zaczynamy od krótkiego, ale stromego podjazdu. Taki to już urok bocznych dróg, że nikt tutaj się nie cacka i nie robi serpentyn ;-) Dalsze kilometry typowo czeskie: ciągle góra-dół.
Łukasz ma pierwsze problemy z rowerem. Nie odrobił zadania domowego, blat 52 zęby nie jest aż tak potrzebny na wyprawie, której celem są Alpy. Przydałaby się za to jakaś mniejsza zębatka na podjazdy. Z tyłu też mu trochę brakuje, generalnie więc narzeka na przełożenia. W efekcie kilka razy podprowadza rower. Nie rokuje to dobrze na przyszłość.
Trochę nadrobiliśmy drogi bo źle pojechaliśmy za Blanskiem. Kawałek dalej gubi się Łukasz. Z Tomkiem wdrapaliśmy się na szczyt górki i tam czekaliśmy na Łukasza. Po kilku minutach zaczęliśmy się niepokoić. Próbowaliśmy się dodzwonić do naszej zguby, ale były to próby nieudane. Po 45 minutach okazało się, że zamiast pojechać prosto, to skręcił i jest teraz już w Brnie, czyli jakieś 20 km przed nami. Umówiliśmy się, że spotkamy się za Brnem.
z Tomkiem pognaliśmy do przodu więc w dwójkę. Do Brna wjeżdżamy szutrową cyclotrasą, nawet całkiem niezła skoro z sakwami jechało się przyjemnie. W Brnie jesteśmy o 15.00 w samym szczycie komunikacyjnym. Odpuszczamy sobie zwiedzanie i gnamy przed siebie. Ruch straszny, odetchnęliśmy z ulgą gdy opuściliśmy to miasto.
Kolejny telefon do Łukasza, a ten okazuje się jechać dalej i ma nad nami 25 km przewagi. Umówiliśmy się w Pohorelicy. Kiedy my tam dojeżdżamy nigdzie nie widzimy Łukasza. Okazuje się, że ten już pojechał do Mikulova i jest kilka kilometrów przed nami. Byliśmy trochę źli, bo mieliśmy już tego dnia 130 km i można było zacząć szukać noclegu. A tak kolejne 20 km musieliśmy dołożyć do Mikulova gdzie spotkaliśmy w końcu Łukasza.
Zrobiliśmy ostatnie zakupy w Czechach i przekroczyliśmy granicę z Austrią. Rozbijamy się na zboczu pagórka przy plantacji winorośli.
Pobudka o 7. Dwie minuty później zaczęło lać. Stan ten utrzymywał się aż do 10.00. W końcu przestało, ale chmury na niebie nie pozwalały patrzeć z optymizmem na dalszą część dnia. Mimo tego ruszamy w dalszą drogę.
Na sam początek czeka nas podjazd pod Cervonohorske Sedlo 1013mnpm. W trakcie podjazdu zaczyna lać. Łukasz został z tyłu a my z Tomkiem chowamy się pod drzewem. Lało jednak to mocno, że i tak byliśmy solidnie przemoczeni. Jak już ruszyliśmy się, to okazało się, że 200 metrów dalej jest wiata. Trochę moja wina, bo miałem ją zaznaczoną na dokładniejszej mapie o skali 1:75 000. Miałem ją jednak schowaną przed deszczem.
Zjazd kręty i bardzo zimny, zatrzymujemy się na dole przy kolejowej wiacie. Nawiasem mówiąc trzeba dodać, że Czesi mają świetnie rozwiniętą sieć lokalnych pociągów. Jeżdżą sobie takie składające się z jednego wagonu i cieszą się sporą popularnością. Nam zaś było cholernie zimno, mokrzy, a termometr wskazywał 13 stopni. Założyłem aż zimową czapkę.
Popołudniu się trochę rozpogodziło, nawet wiaterek zaczął nam pomagać. Nadrobiliśmy więc trochę kilometrów i rozbiliśmy się na dziko na wzgórzu za Mohelnicą.
Rano na śniadanie zjedliśmy przepyszną jajecznicę. Zrobiliśmy sobie także pamiątkowe zdjęcie z naszym gospodarzem i ruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy dobrze mi znaną z majowego dojazdu na Zlot trasą na Ziębice. Tam mieliśmy przymusowy postój z powodu burzy. Kolejna przerwa na polepszenie pogody miała miejsce w Paczkowie, a następna już w Czechach - w Javorniku. Trzeba oddać Czechom, że mają bardzo dużo wiat przystankowych i to w dobrym stanie. Są czyste, nie śmierdzi w nich, więc można było się chować w razie większej ulewy.
Przed Jesenikiem pierwsza solidniejsza górka na naszej wyprawie, pokonana w sumie bez większych problemów. Kilkanaście dni później takie podjazdy będziemy już "wciągać nosem" :P
Na nocleg decydujemy się zajechać na camping w Bobrovniku pod Jesenikiem. Jest dość tani - 86 CZK/głowę, ale też i standard nie jest jakiś rewelacyjny. Jest to stary, pamiętający komunę camping, w którym pewne rzeczy zrobiono już super [prysznice], a pewne ciągle odbiegają od standardów [kible]. Na plus było to, że był darmowy wifi ;-)
Z Anastazewa wyjechałem o 8.45 i pojechałem w stronę Mogilna. Tam wsiadłem w pociąg, którym o 15.00 dojechałem do Wrocławia. W międzyczasie na stacji Gniezno dostałem suchy prowiant na drogę od Cioci ;-) Na ładnie wyremontowanym dworcu spotykam się z Tomkiem i Łukaszem i o 17.00 ruszamy w stronę Strzelna.
Nocleg w Strzelnie w ogródku u znajomych Ojca Tomka. Zostaliśmy ugoszczeni iście po królewsku, za co wielkie dzięki dla naszych gospodarzy. Załapaliśmy się na kolację - kurczaka oraz rosół. Do tego posiedzieliśmy sobie przy piwku i rozmawialiśmy na różne tematy do późna.
Nowe gminy: Orchowo, Wrocław, Siechnice, Żórawina, Borów
Właściwy start wyprawy zaplanowany był wprawdzie na niedzielę, ja jednak ruszyłem już w piątek. Miałem wolne, chciałem pozbierać kilka nowych gmin to załadowałem rower 4 sakwami i pojechałem przed siebie.
Wylądowałem ostatecznie nad jeziorem Powidzkim w Anastazewie, gdzie Tarkun - kumpel ze studiów - ma domek nad jeziorem. Tam w gronie znajomych wesoło spędziłem także sobotę i w ten sposób naładowałem trochę akumulatory przed właściwym startem wyprawy.