Dzień zaczynamy od krótkiego, ale stromego podjazdu. Taki to już urok bocznych dróg, że nikt tutaj się nie cacka i nie robi serpentyn ;-) Dalsze kilometry typowo czeskie: ciągle góra-dół.
Łukasz ma pierwsze problemy z rowerem. Nie odrobił zadania domowego, blat 52 zęby nie jest aż tak potrzebny na wyprawie, której celem są Alpy. Przydałaby się za to jakaś mniejsza zębatka na podjazdy. Z tyłu też mu trochę brakuje, generalnie więc narzeka na przełożenia. W efekcie kilka razy podprowadza rower. Nie rokuje to dobrze na przyszłość.
Trochę nadrobiliśmy drogi bo źle pojechaliśmy za Blanskiem. Kawałek dalej gubi się Łukasz. Z Tomkiem wdrapaliśmy się na szczyt górki i tam czekaliśmy na Łukasza. Po kilku minutach zaczęliśmy się niepokoić. Próbowaliśmy się dodzwonić do naszej zguby, ale były to próby nieudane. Po 45 minutach okazało się, że zamiast pojechać prosto, to skręcił i jest teraz już w Brnie, czyli jakieś 20 km przed nami. Umówiliśmy się, że spotkamy się za Brnem.
z Tomkiem pognaliśmy do przodu więc w dwójkę. Do Brna wjeżdżamy szutrową cyclotrasą, nawet całkiem niezła skoro z sakwami jechało się przyjemnie. W Brnie jesteśmy o 15.00 w samym szczycie komunikacyjnym. Odpuszczamy sobie zwiedzanie i gnamy przed siebie. Ruch straszny, odetchnęliśmy z ulgą gdy opuściliśmy to miasto.
Kolejny telefon do Łukasza, a ten okazuje się jechać dalej i ma nad nami 25 km przewagi. Umówiliśmy się w Pohorelicy. Kiedy my tam dojeżdżamy nigdzie nie widzimy Łukasza. Okazuje się, że ten już pojechał do Mikulova i jest kilka kilometrów przed nami. Byliśmy trochę źli, bo mieliśmy już tego dnia 130 km i można było zacząć szukać noclegu. A tak kolejne 20 km musieliśmy dołożyć do Mikulova gdzie spotkaliśmy w końcu Łukasza.
Zrobiliśmy ostatnie zakupy w Czechach i przekroczyliśmy granicę z Austrią. Rozbijamy się na zboczu pagórka przy plantacji winorośli.