7 litrów wody
1 litr pepsi
0,3 litra soku
2 kawy
5 kanapek 1 talerz spaghetti
11 batonów
1 hot dog
2 paczki żelek
2 banany 1 lód
Pobudka o 5.45, noc była krótka, ale przynajmniej w miarę
treściwa. Wprawdzie spałem na podłodze, dookoła towarzystwo podobno chrapało
(brak świadków), ale usnąłem jak kamień. Śniadanie, pakowanie, odstanie kilku minut w kolejce do
kibla i ruszamy z bazy pod kościół, gdzie jest start maratonu.
Start (0 km) - Łuków (67 km)
Na starcie w grupie na 500 km jest ok. 45 osób, dzielimy się
na trzy grupki: pierwsza z liderem Wilkiem, druga z liderem Waxem i trzecia
(moja) z Transatlantykiem. Od początku jedziemy zgodnie z założeniem, tj.
prędkości przelotowe na poziomie 25-28 km/h, spokojna jazda peletonu z pełną
współpracą (zmiany, ostrzeganie o dziurach, autach, przeszkodach). Pierwszy
postój wypada na 67 kilometrze w Łukowie. Towarzyszy nam auto techniczne, gdzie
wrzuciliśmy swoje torby, stąd na punkach kontrolnych mamy na bieżąco dostęp do jedzenia i picia.
Fajrant trwa 10 minut i ruszamy dalej.
Łuków (67 km) - Kozłówka (132 km)
Jedzie się świetnie. Doskonały asfalt, wiatr w plecy, nikt
nie gna, w zasadzie jest to leniwie kręcenie korbą. Mimo to nasza grupa dogania
grupę drugą, ta zaś siedzi na karku pierwszej. Jazda w jednej dużej grupie trwa tylko chwilę, w końcu tempo
zaczyna rosnąć i rosnąć, harcownicy łapią wiatr w żagle. Do przodu chyba uciekają Wax i Kurier (nie
mamy słuchawek na uszach jak kolarze, więc i dostęp do informacji ograniczony
:P), za nimi zaś zbiera się solidna, około piętnastoosobowa
grupa, a ja usadawiam się na końcu tego pociągu i gnamy. Momentami na liczniku
jest ponad 40 km/h, z reguły zaś okolice 35. Kilometry lecą same, niestety
kończy się krajówka, zjeżdżamy w okolicach km nr 120 w drogę gminną wiodącą przez las.
Tu już sporo wybojów i nierówności, decyduję się odpuścić grupę i jechać swoim tempem samemu.
O ile na równym asfalcie mogłem się wieźć przy niewielkim wysiłku, o tyle tutaj
byłaby to bezsensowna strata sił. I tak na punkt kontrolny na km nr 132
dojeżdżam raptem 2 minuty po nich, głównie dlatego że zatrzymała ich policja
;-) (jakaś ułomna pani kierująca samochodem zadzwoniła na policję ze skargą, że
nie może wyminąć rowerzystów).
Postój trwa może 10 minut. Robi się dość ciepło, ale na
pogodę nie ma co narzekać. Maksymalnie było może 28-29 stopni, za to cały czas
nam lekko wiało w plecy :)
Kozłówka (132 km) - Bychawa (195 km)
Z postoju na hasło „grupa 30 km/h, jedziemy” ruszają wszyscy
:) Po kilkuset metrach ich odpuszczam, asfalty średnie, poza tym trzeba
oszczędzać siły. Wyprzedzają mnie po kolei niemal wszyscy [a na liczniku mam
średnią prędkość 27,5 ;-)], ale się tym nie przejmuję, tylko jadę spokojnie
swoje 25 km/h. Za sobą mam tylko grupę kilku osób z Wilkiem na czele, z którą
docieram do Lublina i wspólnie przejeżdżamy przez miasto. W Lublinie minuta
pogawędki z dwoma szosowcami będącymi na treningu. Za miastem Wilk i inni uciekają mocno
do przodu, trochę się znowu wiozę na kole na krajówce, ale na zjeździe na drogę
do Bychawy znowu odpuszczam. Aż do punktu kontrolnego w Bychawie (195 km) jadę
samemu, wyjeżdżam zaś z niego w towarzystwie Roberta.
Bychawa (195 km) - Szczebrzeszyn (272 km)
Robert jako kompan był bardzo optymistycznie nastrajający do
jazdy. Ciągle narzekał, że zapieprzamy jak jakieś Mongoły, żałował też, że w
głosowaniu na trasę maratonu nie wygrała Wielkopolska - to by zjechał z trasy i
pojechał do domu do Konina :D Poza tym jedzie się całkiem dobrze, można
pogadać, tempo emerycko – rekreacyjne (23-25 km/h), czas szybko leci. Kilka
pagórków i fajnych podjazdów (zwłaszcza ten pod Szczebrzeszyn) i około godziny
20 osiągamy kilometr nr 272 i zajazd Klemens, gdzie jest kolejny punkt kontrolny. Od dwóch
godzin motywowałem się perspektywą schabowego, ale jako że inni zawodnicy
czekali na niego po 30 minut, to wciągnąłem typowo kolarskie spaghetti przygotowane w minut dziesięć. To co
inni zyskali na czasie gnając szybko, to odrobiłem mając krótszy, ale
wystarczający dla mnie postój obiadowy. Wcześniej do szewskiej pasji doprowadza
mnie licznik. Wraz z osiągnięciem 10 godzin jazdy to dziadostwo postanowiło się
wyzerować. No co za debil to skonstruował! Rozumiem, że brakuje miejsca na
cyferki, ale nawet w tanich chińskich licznikach zeruje się wtedy sam czas
jazdy, a nie pokonany dystans. Tego po liczniku VDO się nie spodziewałem.
Dobrze że miałem wyzerowany komputer podróży w Garminie i mogłem tam śledzić na
bieżąco odległości i czasy.
Szczebrzeszyn (272 km) - Łęczna (360 km)
W drogę ruszamy o 21. Zaczyna się noc, dobrze więc nie
jechać samemu bo wtedy łatwiej przełamywać senność. Ja załapuję się do grupki z
Eranis, Wąskim, Pająkiem, Konradem i kolegą na szosówce Jamisa, ksywy
zapomniałem ;-) Później jeszcze doganiamy Giovanniego, który ma problemy z
lampką, więc trochę spadamy mu z nieba :) My na brak światła nie narzekamy,
reflektory są bardzo mocne. Nie zmienia to faktu, że dziury i nierówności są
miejscami solidne, rower dostaje po dupie (czyt. po kołach), ale udaje się jakoś to
przetrwać bez nawet jednego kapcia. Tylko rower poziomy Pająka wpadając w każdą dziurę wydaje takie hałasy, jakby to była ostatnia dziura tego
roweru ;-) Poza tym jest bardzo wesoło, żartujemy nawzajem z byle czego, także siebie
nawzajem (pozdrawiam Wąskiego :D). Może nie jest to humor najwyższych lotów,
ale przynajmniej głowy mają zajęcie. Tak osiągamy punkt kontrolny w Łęcznej
(360 km).
W międzyczasie zaliczam też efektowną glebę ;-) W Nieliszu
rozglądam się za autem przed knajpą gdzie w ogrodzie trwa wesele. Zapomniałem
jednak wcześniej się wypiąć z pedałów i skończyło się glebą na bok, będąc
wpiętym do pedałów. Klasyczna gleba przy pedałach spd, klasycznie też niegroźna,
bo co można sobie zrobić stojąc w miejscu :) Weselnicy mieli jednak ubaw po
pachy :)
Łęczna (360 km) - Parczew (405 km)
Odcinek do Parczewa trochę trudniejszy, zwłaszcza ostatnie 20 kilometrów - takie
typowe nagromadzenie dolegliwości. Póki jest ciemno to spać się nie chce, ale o
3 rano zaczęło się przecierać, dookoła pełno mgieł, lekka szarówka i pojawia
się senność. Do tego trochę czuć już tyłek, u mnie zaś odzywają się achillesy,
ale powoli docieramy do Parczewa. Tam 20 minut postoju i już za jasnego ruszamy
dalej.
Parczew (405 km) - Meta (510 km)
Do mety mamy 105 km i zapas czasu 6,5 godziny, więc tylko kataklizm może
nam przeszkodzić. Wprawdzie jedziemy trochę apatycznie (takie tam 21-22 km/h), ale
w końcu sygnał do ataku wychodzi od jedynej w naszym towarzystwie kobiety –
Eranis, która ciągnie mocno do przodu, na poziomie 26-28 km/h. W ten sposób
pokonujemy około 25 km, do mety już tylko 70. Wtedy z powodu silnego bólu achillesów
(zwłaszcza w prawej nodze) odpuszczam grupę i jadę dalej sam. Zakładam bardzo
nużące, ale dobre i bezpieczne dla bolących ścięgien tempo na poziomie 20-21
km/h i jadę swoje. Grupę doganiam gdy ta ma postój przy aucie technicznym, a
potem na postoju na siku. Ja się zatrzymuję tylko po to by zdjąć z siebie
nadmiar ciuchów i dalej jadę swoje, w zasadzie poza sikaniem postoje są mi zbędne. W
międzyczasie wyprzedza mnie jeszcze Księgowy. O 8 rano, czyli w równo dobę po
starcie licznik wskazuje 474 km.
Ból ścięgien trochę złagodniał około 30 km przed metą,
pozwalam więc sobie na przyspieszenie do 25-27 km/h. Doganiam po raz kolejny
grupę, dalej jedziemy razem. Odcinek końcowy jest fatalny, kilkanaście kilometrów
pseudoasfaltu, nagromadzenie dziur, wyrw, łat, starego asfaltu, piachu,
kamieni. Ciężko, bo ciężko, ale jakoś to pokonujemy. Ostatnie 5 kilometrów już
lekkie, do mety zaś dojeżdżam o 9.45 rano, czas 25 godzin, 44 minuty.
O dziwo po samym maratonie czułem się całkiem dobrze. Po
zawodach achillesy wprawdzie utrudniają pokonywanie schodów, do tego pojawiło
się drętwienie palców u dłoni. W czasie jazdy jednak nie brakowało sił, tyłek
poza pewnym etapem za bardzo też nie bolał . Nie było też nudno. To w dużej
mierz dzięki świetnemu towarzystwu, ale też po jakimś czasie, zwłaszcza w nocy
wpada się w pewien rytm, trans i po prostu się jedzie, a kilometry i minuty
mijają. Bardzo fajne doświadczenie.
Podziękowania dla Wilka za organizację, dla Michała i Magfy
za obsługę techniczną, dla Tranquilo za udostępnienie bazy, dla wszystkich
uczestników za wspaniałe towarzystwo.
Na razie sam tekst, poniżej mapka. Zdjęć nie robiłem, ale Michał napstrykał kilka tysięcy więc pewnie niedługo coś się pojawi i zedytuję wpis :)
Z Gdańska Oliwy ruszyłem o 10.45 w domu byłem chwilę po 15. Niestety - częściowo posłużyłem się pociągiem, ale gdybym z niego nie wysiadł, tylko jechał aż do Torunia to bym był później :)
Z Laskowic ruszam koło 12.40, dziś karta się odwróciła, wiatr w plecy. Nie był jakiś bardzo silny, ale przyzwoicie pomagał. Jazda bez historii, byle jak najszybciej do domu :)