Ten poranek był inny. Składały się na niego standardowe jak zwykle czynności: śniadanie, sprzątanie, pakowanie etc. Odmienność zapewnił nam gospodarz, który przyniósł nam pyszną, włoską kawę. Bardzo mi kawy brakowało na wyjeździe, to też wypiłem z przyjemnością ;-)
Kierunek: Triest. Zaczynają się lekkie podjazdy, droga biegnie klifem nad samym morzem. Wszystko to wygląda bardzo ładnie.
Same miasto nic ciekawego, w zasadzie żadnej specjalnej atrakcji nie znalazłem. Za to ciężko było się wydostać, bo wszystkie znaki kierowały nas na autostradę. W końcu jakoś się udaje i nabierając sporej wysokości przedostajemy się do Słowenii.
Słowenia od początku zgodnie z wyobrażeniami jest pagórkowata. Nie ma tu katorżniczych podjazdów, czy długich efektownych serpentyn. Jednak nie ma też zbyt dużo płaskiego.
Tak jadąc ciągle góra-dół, dociągnęliśmy do Logatecu. Tam postój w markecie na wieczorne zakupy. Przed sklepem zaczepia nas jakiś facet. Wskazuje na moją flagę i pyta czy jesteśmy Polakami. "Mój syn lubi Polskę, ma tam kolegów. Musicie u nas nocować".
Dwa razy nam nie trzeba było powtarzać. Na starcie prysznic, a córka przyrządziła nam makaron [z MIĘSEM! :D]. Syna - Tomasza - jeszcze nie było, ale miał wrócić koło 22.
Siedzieliśmy sobie w ogródku i wesoło gadaliśmy, w końcu on poszedł spać bo o 4 rano wstaje do pracy. Tomasz wrócił zaś do domu o 23.30. Siedzieliśmy więc sobie w cudzym domu przy kompie i przed TV oglądając jak akurat Majewski zdobywa złoto w pchnięciu kulą. Z Tomaszem posiedzieliśmy wspólnie do 2 w nocy, kiedy już zmęczenie dawało o sobie znać i poszliśmy spać. Do łóżka ;-)