Rowerowo dzień bez historii. Wstaliśmy, spakowaliśmy się, przejechaliśmy 20 km i rozbiliśmy o 10 rano obóz na campingu Serenissima w Mirze (12,5 euro na łeb)
Stąd przed 12 złapaliśmy autobus do Wenecji [za 2,60 euro w dwie strony]. Nie ma sensu tam się pchać z rowerem - tysiące schodów i miliardy turystów.
Sama Wenecja to oczywiście architektoniczne cudo. Piękne kanały, wspaniałe budynki i niezwykły klimat. Wszystko tradycyjnie psują pieniądze. Pal licho już te tłumy przez które nie da się przejść, ale natrętni sprzedawcy koszulek Mario Balotellego i damskich torebek są już dość irytujący.
Docieramy na Plac Świętego Marka i się rozdzielamy. Tomek idzie poszukać prezentu dla rodziny, ja jak najszybciej spieprzam z tego piekła. Idę na oślep w boczne uliczki, w końcu odnajduję zupełnie pustą. Siadam w cieniu na schodkach nad kanałem, łapię jakiś niezabezpieczony wifi i tak spędzam godzinę. Potem znowu przeciskam się przez tłumy by dotrzeć na autobus powrotny.
Na campingu totalny fajrant, przydaje się taki dzień przerwy. Przyjemnie jest leżeć pół dnia w cieniu i pić piwko.