zaczęło się od porannego wyjazdu na uczelnię. najpierw jakiś debil prawie mnie przejechał, potem jakiś gość próbował mnie przekonać, że trzydziestoletni dziurawy chodnik z białą linią po środku jest ścieżką rowerową. Na wykładzie, na który poszedłem tylko dlatego że miały być wyniki, pan profesor z uśmiechem na ustach ogłosił, że to wał był i wyników niet.
Jak już wyszedłem na właściwą trasę, to tez wiele lepiej nie było. Wiatr wiał z 8 m/s w ryj, albo z boku, ale tak że i tak utrudniał jazdę. Tyłek mnie wręcz nieziemsko bolał, warto było bawić się z ustawianiem siodełka, debil jeden. Do tego korba złapała luzy i coś mi puka, nie wytrzymałem, musiałem muzykę włączyć na słuchawkach bo bym zwariował. A tam w radio największe hity, Patrycja Markowska i inne głupie baby drące ryja wniebogłosy. ooo tak cię kochałam, a ty wolałeś innego, ooooo, jak mi smutno. Poezja.
Tak sobie jechałem, aż w końcu skręciłem, wiatr wiał w plecy, było przyjemnie i nawet zapomniałem o nerwach. Zatrzymałem się na podwieczorek nad jeziorem a potem jechałem, jechałem, jechałem... aż znowu złapałem kapcia. Trzeciego w przeciągu 5 dni. Coś nie tak, wszystkie idą od strony obręczy, chyba jakiś nypel je krzywdzi, albo to sprawka dupnej opaski.
Tak czy owak wymieniłem dętkę i pojechałem dalej. I znowu wkurzony, klnę na lewo i prawo, głupia dętka, głupie opony, głupie koło, głupi rower, w ogóle po co jechałem, mogłem na piwo iść, kur zapiał! Jadę, jadę, klnę i klnę. A tu naturalna kolej rzeczy, znowu pod wiatr. I męczę te 17 km/h bo motywacji brak, a do tego czuję, że znowu ubywa mi powietrza. Jak wymieniałem dętkę to łańcuch brud złapał i znowu musiałem głupie baby w radio słuchać. Tak się wlekłem, aż w końcu dowlekłem do domu, tył już mi nieźle pływał, ale dałem radę.
Zakończę pozytywnie: wyszła niezła średnia, niezły czas od wyjścia do powrotu do domu - 4 h 45 min, na zjeździe do Elgiszewa pomkłem [tak, tak pomkłem, nie pomknąłem] 63,3 km/h. a ponadto kupiłem se 2 browary na poprawę humoru. jutro znowu pójdę na rower.