dziś wszystko zmówiło się, tak żebym spóźnił się do pracy.
na dobry początek skleroza: po pokonaniu 3 pięter z rowerem, przypomniałem sobie, że nie wziąłem koszulki roboczej. szybko się wróciłem i zapakowałem koszulkę do plecaka
nastepnie syndrom dnia świra podczas zbiegania ze schodów: czy zamknąłem drzwi? nie no, chyba zamknąłem. ale czy na pewno? i znów gnałem po schodach w górę. na szczęście nie przypierniczyłem łbem w skrzynkę na listy.
jak już miałem ruszyć to zresetował mi się licznik. i zamiast jechać bawiłem się w kalibrowanie.
jak już ruszyłem i byłem przekonany, że nic mnie nie zatrzyma, to jak na złość wszystkie kolejne światła przełączały się na czerwone. na skrzyżowaniu gdzie nie ma świateł tir stanął w poprzek i wykonywał manewr wjeżdżania do bramy tyłem.
po chwili lunęło. jak z cebra. padało może 5 minut, ale krople były tak duże, że po 30 sekundach byłem cały mokry. pro forma schowałem się pod drzewem.
gnałem, gnałem i jednak do pracy zdążyłem. z 3 minutowym zapasem.
powrót chłodny, o 1 w nocy było ledwie 7 stopni.
jutro o ile zdrowie Janka pozwoli atakujemy Kippure Mountain - 757 m.n.p.m.