Do piekarni w której pracuje nie da się dojechać komunikacją miejską. W związku z tym pozostaje rower. Dwanaście kilometrów w jedną stronę powoduje, że idąc na 8 rano, z domu muszę wyjechać najpóźniej o 7.15. A chodzą słuchy, że mogą zacząć się zmiany na 6.30, a nawet na 4.30. Będę musiał zainwestować w jakieś marketowe lampki.
Droga do pracy jest bardzo fajna. Wiedzie najpierw przez zielony Phoenix Park, a następnie cały czas wąską uliczką, z obu stron ogrodzoną kamiennym murkiem porośniętym pnączami. Jak do tego dodamy charakterystyczne irlandzkie domki to wszystko to tworzy pewien harmonijny irlandzki, wiejski krajobraz.
W pracy przenieśli mnie do bakery, czyli serca piekarni. Wkładam i wyjmuję blachy z taśmy, a także kontroluje czy ciasto dobrze się wylewa do form. Co ciekawe, nie musiałem iść do żadnego miejscowego sanepidu ze swoim gównem w pudełku, bo tutaj coś takiego jak sanepid nie istnieje. Po prostu biorą człowieka prosto z ulicy i nie ma żadnych problemów by pracował przy żarciu.