Jakoś ani święta Bożego Narodzenia, ani tymbardziej Wielkanocne do mnie nie przemawiają. Zwłaszcza Wielkanoc - po cholerę siedzieć w kuchni, przy stole, przed telewizorem, zapindalać z żarciem do kościoła, jak za oknem wiosna pierwszego sortu?
A dziś pogoda rewelacja, 23 stopnie ciepła, wreszcie na krótko, wreszcie się spociłem, wreszcie mogłem pizgnąć się w trawę w lesie.
Trasa zaplanowana opłotkami, dużo bocznych, nie najlepszych asfaltów. Trenować jednak trzeba w trudnych warunkach żeby potem były lepsze efekty ;-) Do 50 km sporo walki z wiatrem, który wiał w okolicach 6-7 m/s i dosyć konkretnie spowalniał. Po nawrocie za to na dobrych nawierzchniach rower sam jechał.
Od wyjścia do powrotu czas 4 h i 45 minut. Bez specjalnego napinania łydy, z fajrantem w trawie. To chyba lubię w szosie najbardziej, dużo dnia zostaje na inne rzeczy.